Następnego dnia jedzie nam się już znacznie lepiej. Najgorszy odcinek drogi jest już za nami. Samochodów robi się więcej i stopa łapie się dużo łatwiej. Tego dnia dojeżdżamy do Campamento. Kiedy na policji pytamy o miejsce dla naszego namiotka, ludzie wysyłają nas do kościoła (cywile jacyś się trafili, z wydziału śledczego, mundurowi na pewno by nas nie zawiedli;). W kościele co prawda nie ma księdza, ale pani pracująca jednocześnie w aptece i kościelnym sekretariacie pokazuje nam miejsce, gdzie możemy rozstawić namiot.
Wieczorem wyskakuję na miasto po mleko i bułki. Sama, bo Ania została na czatach przy kościelnej furtce, którą da się otworzyć tylko od środka. Na terenie kościoła po godzinie 18 oprócz nas nie ma nikogo! Mam okazję pogadać chwilę z miejscowymi kobietami. Właścicielkę sklepu mocno dziwi historia naszej podróży - bo jak to tak, dwie dziewczyny jadą same, stopem! przez ten pełen niebezpieczeństw świat? U nich to nie do pomyślenia. Kilkunastoletnie dziewczyny wychodzą za mąż, rodzą dzieci i siedzą spokojnie w swoich miejscowościach. Podobno tu żaden ojciec, brat czy chłopak, nie pozwoliłby kobiecie ruszyć się samej zbyt daleko od domu. Pani trudno jest sobie wyobrazić, że nie musiałyśmy nikogo prosić o pozwolenie. Rozmowa jest ciekawa, ale na mnie czeka głodna Ania. Żegnam się więc, pani na pożegnanie częstuje mnie jabłkami. Na kościelnym dziedzińcu pijemy z Anią mleko, wcinamy buły i gramy w karty. A potem idziemy spać - jutro też jest dzień...