Kiedy docieramy na granicę, wyglądająca jak duże pudełko budka straży granicznej po stronie Hondurasu jest już zamknięta. Odprawy kończą się tutaj o godzinie 18. Na szczęście strażnicy otwierają ją dla nas jeszcze na moment. Po chwili, uboższe o 5 dolarów granicznego haraczu, łapiemy pierwszego w Hondurasie stopa. Robi się już ciemno, jedziemy więc tylko do najbliższego miasteczka - Corinto. Rozbijamy namiotek na terenie czegoś, co jest połączeniem hotelu i kościoła, ale z pewnością w niczym nie przypomina domu pielgrzyma. Oprócz nas, nocują tam mężczyźni pracujący za dnia na granicy. Wszyscy zamiejscowi. Mają domy i rodziny w innych miastach. Mówią, że w domu spędzają zazwyczaj jeden dzień w tygodniu. Zdaje się, że nie widzą w tym nic niewłaściwego. Jest wśród nich jeden 19-latek. On też ma swoją kobietę w innym mieście. Dopiero zaczynają wspólne życie. Wspólne - przez jeden dzień w tygodniu... Chłopak dość mocno się do nas przylepia, próbuje nawiązać bliższy kontakt. Przychodzi wieczorem, kiedy jesteśmy już z Anią w namiotku. Ja nie jestem w towarzyskim nastroju, zresztą czuję, co się święci. Udaję więc, że śpię. Ania wychodzi na pogaduchy i dość szybko otrzymuje niemoralną propozycję. No cóż, Europejki są w Ameryce Centralnej sporą atrakcją, w dodatku mają opinię bardziej rozrywkowych niż konserwatywnych. Zwijam się ze śmiechu, kiedy Ania ze stoickim spokojem tłumaczy młokosowi, że my jesteśmy z buraczanej Polski, że u nas nawet ze swoim chłopem śpi się po ślubie, itd... Chłopak odchodzi zawiedziony. Pobrecito, chciał się dowiedzieć jak całują Europejki, a tu nic z tego...