Geoblog.pl    przestworze    Podróże    Nasze Drogi 2005-2006    Livingston - wyspa czarodziei
Zwiń mapę
2006
03
mar

Livingston - wyspa czarodziei

 
Gwatemala
Gwatemala, Lívingston
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13638 km
 
Trudno się oprzeć wrażeniu, że prawie wszyscy mieszkańcy wyspy przeszli pierwszorzędne przeszkolenie w zakresie czarowania, uwodzenia i robienia turystom (a szczególnie turystkom) wody z mózgu. Co ma swoje dobre i złe strony.:) Już pierwszego wieczoru wpadłyśmy z Anią w ręce chyba największych z miejscowych czarodziei. Siedziałyśmy sobie spokojnie na ławeczce, patrząc jak morskie fale uderzają o brzeg i zastanawiając się, czemu o godzinie ósmej wieczorem w mieście nic się nie dzieje - czyżby fama o zakręconych imprezach była jedynie mitem, wabiącym turystów? Wtedy, ni stad, ni zowąd, zjawili się przy nas dwaj ludkowie. Jeden made in Costa Rica, drugi mix Hindu - Guate. Pierwszego spotkałyśmy już wcześniej - proponował nam pomoc w znalezieniu taniego hotelu i wręczył ulotkę jakiejś restauracji. A potem, po wysłuchaniu naszej historii o bezowocnym szukaniu miejsca na rozbicie namiotku, załatwił zgodę gospodarzy znajdującego się nieopodal obejścia na skorzystanie z ich podwórka. Uświadomił nas też, że właściciel posiadłości, którą wcześniej upatrzyłyśmy sobie na camping, i na którego klęłyśmy pod nosem, że facet nie zgodził się nas przygarnąć to... bonzo miejscowej mafii narkotykowej. No comments. Teraz chłopcy mieli do nas dwa zasadnicze pytania - czy chcemy skorzystać z happy hour i wypić w knajpie dwa drinki w cenie jednego, i czy chcemy kupić trawę. Mimo dwóch negatywnych odpowiedzi, a może właśnie ze względu na nie, panowie postanowili dotrzymać nam towarzystwa przez resztę wieczoru. Około 22:00 przy plaży zaczęły rozkręcać się imprezy. No i miałyśmy swoje balowanie...
To, co działo się później, niełatwo będzie opisać ładnie i składnie, żeby się wszystko kupy trzymało. Bo działo się dużo. A wszystko było tak dziwne, i tak pokręcone, jak filmy Lyncha. Najpierw była zbrodnia. To znaczy coś tak jakby. Ania dała swojemu czarodziejowi ładowarkę z bateriami, żeby je dla niej naładował. Przedmiot zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. A Anusiny czarodziej zmienił się na jakiś czas w smoka. Czarodzieja nie szkoda, bo w jego miejsce zjawiło się zaraz dwóch innych (specjalista od vodoo, dzięki któremu Ania miała szansę uczestniczyć w obrzędach pogrzebowych vodoo, i enigmatyczny chłopak z grzebieniem), ale ładowarka... Anula wymyślała więc plany odzyskania skradzionego przedmiotu. Uczestniczenie w realizacji co poniektórych wprawiało mnie w stan bliski zawałowi serca. Na przykład stanie na czatach, podczas gdy Ania rozglądała się po lokum naszych czarodziei, korzystając z ich chwilowej nieobecności. Ja nie mam nerwów do takich akcji. Z mojego czarodzieja na szczęście żaden smok nie wychynął. Nie wiadomo jednak, co by się działo, gdybyśmy były mniej ostrożne albo zostały na wyspie dłużej, bo wyraźnie interesowały go moje trapery. Co ciekawe, w niewielkim pokoju chłopaków widziałyśmy dziesiątki par rozmaitego obuwia, a mój czarodziej wcale go nie nosił, całymi dniami drałował po wyspie boso! Handelek jakiś? Specjalista od vodoo twierdził też, że chłopakom podobają się nasze aparaty. Nie wiem jednak, na ile był on wiarygodnym źródłem informacji, bo przekonując nas do dłuższego pozostania na wyspie twierdził, że nie powinnyśmy jeszcze jechać do Hondurasu, bo szaleje tam huragan, a żadnego huraganu w rzeczywistości nie było.
W każdym razie przez kilka dni mój czarodziej świetnie odgrywał rolę księcia z bajki (kwiatki, czekoladki, szklany pierścionek, itp), a ja, równie dobrze, rolę zapatrzonego w niego Kopciuszka.:) Normalnie nie lubię takich zabaw, jednak w tych okolicznościach przy(g)ody nie miałam skrupułów, jako że rys teatralny był tak wyraźnie zaznaczony, że ściema owej adoracji była jasna dla wszystkich zaangażowanych i postronnych też. A zabawa przednia.
Przesympatycznie wspominam wycieczkę na Siete Altarez. Co prawda mój czarodziej zaspał i nie zjawił się na czas w umówionym miejscu, ale ponieważ nie on jeden (właściwie tylko my z Anią przyszłyśmy o ustalonej wcześniej godzinie) w kierunku wodospadu wyruszyliśmy godzinę albo dwie później niż to było w planie. Po drodze oglądaliśmy na przykład powbijane w piasek na samym skraju plaży, tuż przy linii wody, ruszające się kolorowe muszelki (cudny widok) i zrywaliśmy kokosy, prosto z drzewa!
Ostatni odcinek drogi do wodospadu szło się rzeką, po śliskich i ostrych kamieniach. Początkowo próbowałam iść bez butów i prawdę mówiąc bardzo kiepsko mi szło. Stopy bolały mocno i trudno było mi utrzymać równowagę. Poruszałam się z gracją wieloryba... Kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy by nie zrezygnować z ostatniego etapu wycieczki, mój czarodziej bez pytania o zgodę wrzucił mnie sobie na plecy, jak worek kartofli. Uparł się, że będzie mnie niósł. No i przez dobry moment zasuwał po kamieniach, boso, z 60 kg żywej wagi (oooo, bardzo żywej, bo wierzgającej i pokrzykującej) na plecach. No książę z bajki, nie?;)
Potem, już przy wodospadzie, czarodziej postanowił mnie nakarmić... surowymi ślimakami! Siedząc na kamieniu patrzyłam spokojnie jak czarodziej, u moich stóp, kamieniem rozłupuje muszle, a później wydłubuje z nich mięsko. A potem ja to mięsko (czyli surowego ślimaczka) wcinałam. Personom co bardziej żołądkowo wrażliwym może się zrobić słabo na samą myśl o takim posiłku (Anula na przykład nie kryła zdegustowania), ale ja miałam dziką radochę. Ku własnemu zdziwieniu i przy permanentnym poczuciu nierealności tej całej sytuacji.
Cała historia naszego pobytu w Livingston pełna jest znaków zapytania. Do końca nie dowiedziałyśmy się, kto ukradł ładowarkę, kto z kim był w zmowie, kto był czarnym charakterem, a kto naprawdę nas polubił i starał się pomóc (o ile był ktoś taki;). Najśmieszniejsze jest to, że mimo całego zamieszania, opuszczałyśmy wyspę całkiem zadowolone z kilkudniowego pobytu. Oprócz historii z ładowarką, a więc zdarzenia z pierwszego wieczoru, nie dałyśmy się na nic nabrać, naciągnąć, a wręcz przeciwnie - mam wrażenie, że koniec końców całkiem pomieszałyśmy miejscowej załodze szyki.
Z Livingstone wracamy łodzią do Puerto Barrio, stamtąd zaś prościutko do przejścia granicznego Gwatemala - Honduras.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
zwiedziła 3% świata (6 państw)
Zasoby: 33 wpisy33 1 komentarz1 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
11.10.2005 - 16.03.2006