W poniedzialek rano uciekłyśmy z Gwatemali do Coban. W Coban nie ma nic szczególnego, ale to punkt wypadowy do Semuc Champey, a Semuc Champey to jungla, wodospady i skalne groty. Przejrzystość i kolor tafli wody – niezwykłe. Normalnie cud, miód i malina!
Z Champey jedziemy do Flores. Miało być fajne miejsce (już nie pamiętam wedle czyich zapewnień), a było pioruńsko burżujskie, turystyczne miasteczko, w którym nie ma nic ciekawego do roboty. Tak więc po jednej nocy, o 5 rano wyruszyłyśmy do Tikal. Tikal to kolejne ruiny Majów, które odwiedzamy w naszej podróży. Trochę podobne do tych z Palenque, tylko przestrzeń dużo większa. I zwierzątek więcej. „Małpy skaczą niedościgle, małpy robią małpie figle…”. I te tukany, w sile wrzasku dorównujące słoniom…
Z Tikal wracamy do Flores, ale tylko na chwilę, żeby zabrać zostawione w hotelu plecaki. Tikal i Flores pochłonęły duuuużo pieniędzy, więc w ramach oszczędności (ale też powrotu do prawdziwej, pełnej przygód podróży :) wracamy do jeżdżenia na stopa. Pierwszego dnia ruszamy późno i nie zajeżdżamy daleko, tylko jakieś 20 km od Flores, do małego miasteczka Santa Anna. Swojska, przyjazna atmosfera miasteczka to po Flores bardzo przyjemna odmiana. Rozstawiamy namiot przy komisariacie (pamiętacie, już na początku naszego pobytu w Gwatemali ludzie wysyłali nas w sprawie noclegu na policję, tym razem posłuchałyśmy;) i idziemy kupić owoce na kolację. Chcę słodkiego, soczystego arbuza.:) W drodze do sklepu zatrzymujemy się na chwilę przy stoisku z tortillami, gdzie miła pani uczy nas jak kręcić placki. W czasie, kiedy ja z trudem formuję jedną, i to koślawą, pani lekką ręką rzuca na blat kilkanaście idealnych krążków.;)