Po trzech miesiącach podróżowania po Ameryce Centralnej przyjeżdżamy wreszcie do miasta Gwatemala, gdzie od wielu lat prężnie działa ekipa wolontariuszy zaprzyjaźnionego NGO. Dla mnie to przede wszystkim szansa zobaczenia, jak idee Ruchu, o których słyszałam już wiele, przekładają się na rzeczywiste działanie. Na początek w kilkuosobowej grupie idziemy z książkami i zabawkami do dzieci, na ulice. Spędzamy kilka godzin czytając, układając puzzle, malując i wycinając. Idzie z nami Mario, którego poznałam na targu w Panajachel. Mario jest z dobrze usytuowanej rodziny, w planach ma studia w Akademii Sił Powietrznych US. Z naszej rozmowy wynika, że w tych rejonach miasta, w które zapuszczamy się z książkami, nie był nigdy wcześniej. Nie wiedział, że w jego mieście są takie getta biedy. Mnie, mimo że jako mieszkanka warszawkiej Pragi widziałam i słyszałam niejedno, też szokuje kilka sytuacji. Jak kilkunastoletni diler, który bez żadnego skrępowania podchodzi do mnie i przy świadkach proponuje towar. Albo kobiety, które rozmawiając o jakiejś sąsiadce, która niedawno sprzedała dziecko Amerykanom. Zastanawiają się, czy to legalne… I mają wątpliwości!
W jednym z kolejnych dni uczestniczę też w spotkaniu z młodzieżą z „Basurero”. Basurero to po hiszpańsku wysypisko. Siedzimy przy głównej (w tej okolicy) ulicy. Wszędzie tony śmieci. Przejeżdżające tuż obok nas śmieciarki wciąż dowożą nowe. Powietrze śmierdzi niemiłosiernie. Zatrzęsienie much i pcheł. I w tym wszystkim setki, tysiące ludzi, którzy mają tu swoje prowizoryczne domy, poskładane z materiałów znalezionych na wysypisku. Tutaj ci ludzie mieszkają i pracują. Z tego co słyszę, mało kto wypuszcza się poza granice „barrio”. Wolontariusze spotykają się tu z młodzieżą raz w tygodniu. Kilkunasto, dwudziestoparoletni chłopcy, zaproszeni przez wolontariuszy, przysiadają się do nas na chwilę, żeby pomalować trochę, zamienić kilka słów. Na krótki, ale chyba cenny moment, w centrum ich zainteresowanie miejsce butelki z wdychanym niemal non stop klejem zajmuje drugi człowiek. Ktoś, kto przyszedł, żeby spędzić z nimi czas. Przyjaciel. Przecież wszyscy potrzebujemy przyjaciół. Kogoś, dla kogo jesteśmy ważni. Więzi międzyludzkie, czas i życzliwa uwaga to tutaj, w tym przygniecionym nędzą, problemami dnia codziennego świecie, szczególnie znacząca rzecz - bogactwo, którym wolontariusze dzielą się z młodzieżą z wysypiska.
W tych dniach dużo myślę o bliskich relacjach i o samotności. Poznałam tu trzydziestoparoletniego chłopaka, który od jakiegoś czasu mieszka w Gwatemali. Jest sam. Parę dni temu dowiedział się, że jest ciężko chory. Byłam pierwszą osobą, z którą podzielił się tą wiadomością. Bo chyba nie miał nikogo innego, kto mógłby go wysłuchać. Przeraża mnie taka samotność. Jeśli miałabym na stałe mieszkać poza Polską, z dala od rodziny i przyjaciół, to chyba tylko z kimś naprawdę bliskim.
Pod względem turystycznym stolica nie jest miastem szczególnie atrakcyjnym. Razem z Laurentym, Mario i jeszcze jednym kolegą zwiedzamy Centrum. Oglądamy katedrę i główny plac miasta, jakieś gmachy rządowe. Wcinamy miejscowe pyszności - ja enchilados, a Anka oczywiście kukurydzę, której ku uciesze koleżanki jest w Gwatemali zatrzęsienie. Potem jedna zaprzyjaźniona z Ruchem rodzinka zaprasza nas w odwiedziny. Pan domu z dumą wciela się w rolę nauczyciela i uczy nas przyrządzać prawdziwą gwatemalską lemoniadę. W niedzielę (27 lutego) wspinamy się razem z Laurentym i Mario na wulkan Pacaya. Skubany ma erupcję co kilka minut. Wyrzuca w górę lawę, potem cichnie na chwilę i znowu rozrabia. Przygoda niesamowita. Wszędzie pył wulkaniczny, po którym ślizgamy się jak po śniegu. I ten smród siarki. Jak w przedsionku piekła.