Geoblog.pl    przestworze    Podróże    Nasze Drogi 2005-2006    Panajachel cd...
Zwiń mapę
2006
01
lut

Panajachel cd...

 
Gwatemala
Gwatemala, Panajachel
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13256 km
 
1 lutego

- Agnieszka, siódma! - jak co dzień, od kilku tygodni, budzi mnie głos Ani. Zajęcia zaczynają się ok. 8, do szkoły jest bliziutko, nie trzeba się spieszyć. Przekręcam się więc na drugi bok i powolutku dojrzewam do wstania. Mniej więcej pół godziny później jestem już gotowa, by zacząć nowy dzień. Szybkie mycie, potem śniadanko i o ósmej z resztą nauczycielskiej ekipy siedzimy już przed szkołą i pijemy kawę.


8.10 - zaczynamy zaganiać dzieciaki do sal lekcyjnych. Matma, angielski, social studies, science - zajęcia mijają szybko i bezboleśnie, chyba i my i dzieciaki po prostu nieźle się bawimy. I to naprawdę się ucząc! Najbardziej lubię matmę z Madison i Lorcanem. Sześcioletni Lorcan, z pochodzenia Belg, prawie nie mówi po angielsku. Mój hiszpański wciąż mocno kuleje. A jednak dajemy radę i przy pomocy pięcioletniej tłumaczki Madison zgłębiamy tajniki matematycznych problemów.

Pracę w szkole w Las Manos załatwiła nam Kira. Nie dostajemy za nią pieniędzy, tylko zakwaterowanie. Szkoła jest prywatna, chodzą do niej dzieciaki bogatych obcokrajowców. Pieniądze z czesnego, które płacą rodzice, mają być przeznaczone na odbudowanie publicznej szkoły, zniszczonej przez huragan. Mocno uderza kontrast życia naszych podopiecznych ze szkoły i tych dzieci, spotykanych w soboty na ulicy. Są w tym samym wieku, a w czasie gdy nasi uczniowie pod opieką nianiek oglądają dobranockę, dzieci indygenów wciąż jeszcze zarabiają na życie swoich rodzin. Wróćmy jednak do opisu naszego typowego planu dnia.

Po szkole idziemy z Anią na obiad do Julio, a potem do jego drugiego sklepu (skończyłyśmy już organizować sklep z torbami (na koniec dostałyśmy po jednej w prezencie), teraz siedzimy po szyję w tradycyjnych gwatemalskich ciuchach. O ile przy pierwszym sklepie dobrze się bawiłyśmy, o tyle drugiego zaczynamy już mieć dość. Towaru w huk a przestrzeń malutka, niewiele da się z tym zrobić, szczególnie że Julio chce mieć wszystko pod ręką. Ale sam handelek nie jest zły, chyba mogłabym mieć kiedyś swój sklep. Choć może nie byłby specjalnie dochodowy, bo bardzo wczuwam się w obsługę klienta.:) Pierwszego zakupu dokonał u mnie chłopak ze stolicy, Mario. Gadaliśmy z półtorej godziny, a kupił tylko jedną spinkę dekorowaną tradycyjnymi „muñecas quitapenas”. Za to zostawił swój adres email, prosząc, żeby się koniecznie odezwać, kiedy będziemy w Guate Ciudad.:) Muñecas quitapenas, ang. worry dolls, to robione przez miejscowe kobiety z drucików i szmatek małe laleczki, które ponoć mają ponoć moc odpędzania złych mocy. Gdy masz zmartwienia, kłopoty, musisz nim zaśniesz opowiedzieć o nich laleczce, a potem włożyć ją pod poduszkę. W czasie kiedy ty będziesz spokojnie spać, laleczka przepędzi wszelkie troski, tak że rano gdy się obudzisz, nie będzie po nich śladu.:)

Po pracy, wieczorami, uskuteczniamy życie towarzyskie. Spotykamy się głównie z Danielem (miejscowy chłopak, którego poznałyśmy na imprezie sylwestrowej - pracuje w kafejce internetowej, dzięki czemu możemy czasem surfować w sieci za darmo), Raghu (Hiszpan, ok.40-tki, malarz, mocno pokręcony krisznowiec, w Pana zarabia rysując ludziom karykatury) i ekipą ze szkoły (Amerykanka Pati, Gwatemalki Astrid i Margarita i przezabawny Irlandczyk Patric). Czasem siedzimy u nas oglądając TV, czasem włóczymy się po mieście, od święta idziemy do jakiejś knajpy albo gościmy się u kogoś. No i tak leci dzień po dniu...

Trochę przyzwyczaiłam się już do tego uporządkowanego, spokojnego życia. Pewnie na początku dziwnie będzie znów być w drodze, z plecakiem na plechach i wielkim znakiem zapytania w głowie. Myślę jednak, że szybko na nowo złapiemy podróżniczy rytm... Czasem śni mi się w nocy, że jestem znów w Warszawie. W tych snach mocno kombinuję, jak znowu znaleźć się w Ameryce. Dziwne, nie? Z jednej strony coś ciągnie w znajome kąty, z drugiej przecież wcale nie znudziło mi się jeszcze podróżowanie! Nie chcę wracać, jeszcze nie teraz...

12 lutego

Nasz ostatni weekend w Panajachel. Wczoraj żegnałyśmy się ze szkołą. Dwa tuziny małych rąk obejmujących nasze szyje, kilkanaście głosów wykrzykujących w roztkliwiająco cudnej polszczyźnie: ¨Kocham cię Aga, Kocham cię Ana¨ i papierowe serca wędrujące z łapek dzieci do naszych... Chyba nic dziwnego, że oczy mi z lekka zwilgotniały.:)

Po zajęciach w szkole - pożegnalny obiad w nauczycielskim gronie. Żarty, wspomnienia i pogaduchy słodkie jak podany na deser truskawkowy sorbet. A późnym popołudniem... nieoczekiwane spotkanie! Idąc nad jezioro, na zachód słońca, wpadamy na Fabricio - znajomego Włocha poznanego w San Cristobal. Kupujemy piwo i idziemy razem nad Atitlan. I znów wspomnień czar... Nasz pobyt w San Cristobal wydaje mi się momentami mocno daleką przeszłością, a przecież minęło tylko kilka tygodni! W podróży czas inaczej płynie...

Czy wspominałam już, że nad Atitlanem są najfantastyczniejsze, najbardziej malownicze zachody słońca, jakie kiedykolwiek widziałam? I co wieczór inne! Paleta barw, układy chmur, cóż to niebo wyczynia! Takie spektakle mogłabym chyba oglądać do końca życia, bez cienia znudzenia.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
zwiedziła 3% świata (6 państw)
Zasoby: 33 wpisy33 1 komentarz1 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
11.10.2005 - 16.03.2006