Przyjeżdżamy koło południa. Miejsce, w którym mamy zamieszkać z zewnątrz wygląda jak stodoła. W środku niewiele lepiej. Stół, dwie ławki, jakieś pozbijane deski, które równie dobrze służyć mogą za łóżka, co za półki… Prostota pełną gębą… Tak jak lubię.:)
Idziemy pracować do szpitala. Dostajemy pierwsze zadanie. Wiadra farby, pędzle w łapki… Malujemy!
Pierwsza noc jest ciężka. Zimno i ciasno. Śpimy we trójkę na gołych dechach. Następnego dnia wysyłamy Erwina do San Cristobal po namiot i karimaty, które w przypływie optymizmu postanowiłyśmy wcześniej zostawić w hotelu. Kolejne dni w klinice to czyszczenie glazury, porządkowanie sprzętu medycznego i takie tam… Tylu strzykawek i igieł na raz, w życiu nie widziałam…;)
W Oventic zostajemy przez tydzień. Obok pracy jest i miejsce na inne przeżycia. Erwin stara się zarazić nas swoją pasją smyrania pastelami po papierze. Ma bardzo ciekawą technikę malowania. Dużo kolorów, abstrakcyjne kształty. To ponoć ekspresja jego indiańskiej duszy. Wieczorami chodzimy do wioskowej kantyny na mleko i quesadillas - niebo w gębie! I rozmawiamy, o jego korzeniach, rewolucyjnych ideach, planach na życie. Mimo obcego dla nas obojga języka (rozmawiamy po angielsku) rozumiemy się świetnie.
No i adoptowałam na czas pobytu w Oventic psiaka. Zawsze chciałam mieć, a jakoś do tej pory się nie składało. Bezpańskie, zapchlone, czarne szczenię. Nazwałam go Pequenito.