W poniedziałek opuszczamy Meksyk. Jedziemy do Toluca. Mieszka tam znajomy koleżanki Gumisia. Odwiedzimy go, a przy okazji powłóczymy się po okolicy. Do Toluca jedziemy samochodem, z Jessi i jej tatą. Ponoć tatko ma jakiś interes w mieście, ale coś nie bardzo w to wierzę... Kochani są, i tyle... Po drodze kolejna lekcja na temat meksykańskiego żarełka. W okolicach Toluca je się tortille w kolorze nieba nadziane... kaktusem! Wcinamy po jednej. Potem biorę jeszcze zupę pomidorową. Pomidorów w niej nie czuć, za to chili jak najbardziej. Wyjadam warzywka. W pewnej chwili Jessi łapie mnie za rękaw i z przerażeniem w oczach mówi: Nie, tego nie! O mało nie wgryzłam się w papryczkę chili! Tym razem zostałam jeszcze ocalona.:) Jedziemy dalej. Szumi mi w uszach. Tata Jessi mówi, że to najwyżej położony region kraju. 3000 m n.p.m. I najzimniejszy... Brrr.
Popołudniu jesteśmy w Toluca. Nasi meksykańscy przyjaciele wracają do stolicy. Na pożegnanie dostajemy od nich koszyczek ze słodyczami. Z głodu nie umrzemy. Szukamy telefonu, żeby zadzwonić do chłopaka, u którego mamy się zatrzymać. Wchodzimy do kafejki internetowo - telefonicznej. Jest problem. Mamy zły numer. Jednak załodze kafejki na szczęście udaje się znaleźć błąd i wybrać właściwy. Carlos (kolega koleżanki;) przyjedzie po nas o 18. Do tego czasu mamy zamiar posiedzieć na necie. Piszemy maile, zrzucamy pierwsze fotki - nie dużo, bo tutejszy net do rodzaju śmigających nie należy. Kończymy więc i... idziemy na piwo. Chłopak z obsługi właśnie kończy pracę i zaprasza nas do knajpy. Mamy jeszcze jakieś 40 minut, więc czemu nie.
Siedzimy w przyjemnym lokalu, pijemy piwo. Oskar wypytuje nas skąd jesteśmy i co robimy w Meksyku. Po kilkudziesięciu minutach pewny jest tylko jednego - Polki są zwariowane i... niebezpieczne. Czemu niebezpieczne? Sama nie wiem. Musiałam przegapić jakiś wątek rozmowy. Po hiszpańsku rozumiem jeszcze niewiele. Czas mija szybko. Oskar odprowadza nas pod katedrę, gdzie przejmuje nas Carlos. Jedziemy do jego domu. Poznajemy tam pozostałych domowników: psa Morgana i rybkę Highlandera. Carlos opowiada, jak ciężkie życie mają jego zwierzaki. Szczególnie rybka. Przypomina mi się żółw mojego młodszego braciszka. Z gada też był niezły highlander...
Wieczorem Carlos zabiera nas do stadniny koni. Grupa dziewcząt ćwiczy różne układy hippiczne. Jedno zwierzę nie chce się podporządkować. Prawdziwy koń! Dumny, niepokorny, dziki... Trenerka krzyczy na ujeżdżającą go dziewczynę. Jest zimno. Wchodzimy do knajpki. Wyciągamy notes i próbujemy porozmawiać trochę o naszej stronie internetowej. Zaraz jednak przychodzi Carlos, zaczynamy gadać... Co prawda Carlos potem na trochę znika, ale do tematu strony już nie wracamy. Zajmujemy się grą w domino. Siedzące przy sąsiednim stoliku dziewczynki zaprosiły nas do gry znaczącym skinieniem głowy. Z ich twarzy można jednak wyczytać zdziwienie, kiedy bez chwili wahania dosiadamy się do nich, by zacząć rozgrywkę. Tego wieczoru idziemy jeszcze na kawę z Carlosem i jego dziewczyną Carlą, a potem do domku - spać. I dobrze, bo jestem już zmęczona. Męczy mnie to chorowanie. Być w Meksyku i chorować... To zupełnie bez sensu...
Następnego dnia robię sobie święto leniucha. Do południa nie ruszam się z łóżka. Ania ma więcej powera. Wyprowadza psa, myje rybce akwarium, idzie do sklepu, a na kolację już przy moim niewielkim udziale robi naleśniki. Późnym wieczorem Carlos i Carla zabierają nas do Metepec. Ze wzgórza Kalwarii jest ładny widok na okolicę. Potem znów wpadamy do knajpki na kawę. Oni tu strasznie dużo kawy piją. A jak prosisz o herbatę, to dają ci rumianek! Dobrze, że lubię rumianek. Siedzimy troszkę... Ja z twarzą wtulona w biel chusteczki do nosa... Chcę do łóżka!
Kolejnego ranka budzę się już w dużo lepszej formie. Jedziemy autobusem do Centrum (Carlos mieszka na obrzeżach miasta). Po drodze dwie dziewczyny próbują uprzyjemnić nam podróż śpiewem. Hmm... Kiepsko im idzie... Hmmm... Nie płacą za bilety... Hmm... Też byśmy tak mogły!!! :)))) Oglądamy katedrę. Podobają mi się witraże nad głównym wejściem. Zrobione z kawałków białego szkła o różnym stopniu przejrzystości. A poza tym... kościół jak kościół. Wpadamy po Oskara, który właśnie kończy pracę. Prosimy, żeby oprowadził nas po mieście. Idziemy do Palacio de Gobierno (nic specjalnego), a potem do ogrodu botanicznego. Cosmo Vitral, ogromna szklarnia z witrażowymi oknami to duma miasta Toluca. Rzeczywiście robi wrażenie. Pstrykamy kilka fotek i zmykamy.
Oskar proponuje, że odwiezie nas do domu. Fajnie... tylko nie bardzo wiemy gdzie!:) Zapamiętałyśmy nazwę ulicy, która prowadzi od głównej drogi do osiedla, na którym mieszka Carlos - Calle sin nombre, to znaczy ulica bez nazwy. Oskar nie wierzy. Myśli, że stroimy sobie z niego żarty. Na szczęście zrobiłam zdjęcie tabliczki z nazwą, jest więc dowód. Nie bez problemu, ale docieramy na miejsce. Na kolejny dzień planujemy wspinaczkę na wulkan. Wyczytałam w przewodniku (wiem, wiem, że przewodnik zabija przygodę, ale czasem warto do niego zajrzeć;), że w jego kraterze są dwa jeziora - Jezioro Słońca i Jezioro Księżyca. Jak mogłybyśmy ich nie zobaczyć?:)
Jedziemy autobusem. Prosimy o bilet do wulkanu, kierowca ma nas wyrzucić na właściwym przystanku, ale zapomina. Wysiadamy więc dużo dalej. I łapiemy naszego pierwszego w Ameryce Łacińskiej stopa. W samochodzie jest dwóch facetów. Nie wyglądają groźnie, ale też nie budzą szczególnego zaufania, po samochodzie walają się puste puszki po piwie, a panowie z kolejnymi w garści. No cóż... Jedziemy, ale ulgą opuszczamy auto przy drodze prowadzącej na wulkan. To piechotą podobno 5-6 godzin drogi. Z lekka łapie mnie przerażenie. Ale te jeziora... Idziemy chwilę. Nagle zatrzymuje się samochód. W środku trzech rasowych Meksykanów, w kapeluszach jak z filmu. Mają pustą przyczepkę, jak chcemy możemy na nią wskoczyć. Oczywiście, że chcemy. Ucieszone i uchachane po pachy, podjeżdżamy pierwszy odcinek drogi. Potem my musimy odbić w bok, a Meksykanie jadą prosto, wysiadamy więc i dalej idziemy piechotą. Góra jest daleko, a droga do niej z lekka na okrągło. Jednak skoro już tu jesteśmy... Może uda się złapać po drodze kolejnego stopa.
Nie udało się. Drepczemy pieszo aż pod sam wulkan. Wysokość 4000 m n.p.m., z dużym hakiem. Właściwie to nawet nie wiemy, jak wysoko jesteśmy. Nasze ciałka nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Przyjechały dwie laski z polskich równin i wybrały się na spacer na wulkan... Cool... Obie czujemy się kiepsko. No, ale powolutku i do przodu. Dochodzimy do punktu wypadowego na krater. Trzy małe budyneczki. Dwa wyglądają na puste. W trzecim urzęduje pan, który pobiera opłaty za wjazd samochodem na oplatającą najwyższą cześć wulkanu drogę. Kupujemy od pana słodycze (zgłodniałyśmy trochę po drodze) i pytamy, czy daleko na szczyt. To już tylko 45 minut. Okrutnie kręci mi się w głowie, i bardzo trudno oddycha. Przez moment zastanawiam się, czy nie zrezygnować. Idę metodą kamykową - ¨Z kamyka na kamyk przeskakuje Gusia...¨ Wygląda to tak: Siedząc na głazie upatruję sobie kolejny kamień, trochę bliżej szczytu. Głęboki wdech... i do góry!
W końcu obie z Ania zalegamy tuż przy brzegu krateru. Widok niesamowity. Dałyśmy radę. Pierwszy wspólnie zdobyty szczyt za nami. Przybijamy piątkę... Później okazuje się, że krater w najwyższym punkcie ma 4580 m n.p.m., to więcej niż sądziłyśmy. Tym bardziej jesteśmy z siebie dumne. Idziemy pochwalić się panu w budce, a on... załatwia nam stopa do Toluca. Jest cudnie! Krętymi drogami zjeżdżamy w dół. Aż nie chce się wierzyć, że w górę wdrapałyśmy się na własnych nogach... Podobno niewiele osób się na to decyduje.
W Toluca ganiamy po mieście szukając knajpki serwującej zupy - zachcianka Ani:) Mnie marzą się ziemniaczki...ale to już jutro:) Po dłuższej chwili poszukiwań wcinamy smakującą całkiem po europejsku, rzekłabym nawet polsko - stołówkowemu pomidorówkę, a potem wracamy do domu. Decydujemy, że w sobotę zostawiamy Toluca i jedziemy do Queretaro. Carlos i Carla pojadą z nami. Znowu szykuje się nam wygodna i darmowa podwózka. Żebyśmy się nie przyzwyczaiły...;) Do Queretaro docieramy jednak nie w sobotę, tylko w niedzielę. Scenariusz dość nieoczekiwanie uległ zmianie. Popsułyśmy Carlosowi psa i w sobotę trzeba go było zawieźć do weterynarza. Dobrze, że przynajmniej rybka przeżyła naszą wizytę bez uszczerbku na zdrowiu... ale Highlander podobno przetrzyma wszystko...