Geoblog.pl    przestworze    Podróże    Nasze Drogi 2005-2006    Mexico DF
Zwiń mapę
2005
16
lis

Mexico DF

 
Meksyk
Meksyk, Mexico
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11450 km
 
Kiedy przylatujemy nad miasto, w Meksyku jest jeszcze ciemno. Widok z góry przecudny. Miliony kolorowych światełek wplecionych w płachtę nocy... Bardzo dużą płachtę... Przestrzeń, na której rozsiane są światła zadziwia swoja wielkością. Schodzimy do lądowania. W Meksyku budzi się nowy dzień... Godz. 7.25. Przechodzimy przez odprawę. Magiczny przycisk celników pokazuje nam zielone światło. Pech chyba został w Europie, nie będą nam sprawdzać bagaży. Nie żebyśmy miały coś do ukrycia, ale po co tracić czas. O nasze bilety do Gwatemali tutaj też nikt nie pyta! Ach ten niemiecki ordnung... Viva Mexico! Wpadamy w objęcia czekającej na nas Jessi.
Jest dobrze. Pozostaje kwestia kasy. Po zakupie biletu zostałam bez luźnego grosza na koncie, pierwsza z założonych lokat skończy się dopiero za miesiąc. Kwestia przyziemna, ale istotna. Na szczęście okazuje się, że bilety można oddać w Meksyku, wcale nie trzeba wysyłać ich do Hiszpanii. Jedziemy do biura Iberii. Problem z głowy. Uff... Jest naprawdę dobrze...

Meksyk 16 - 21 listopada

Zgodnie z przewidywaniami, początek naszego pobytu w kraju Majów i Azteków ma w sobie niewiele ze szkoły przetrwania. Jak już porównywać, to przypomina raczej internat dla dobrze wychowanych panienek. Jedynie przeprawy przez meksykańskie jezdnie można zaliczyć do sportów ekstremalnych. Jessi, wychodząc z założenia, że Meksyk to dla nas miasto pełne zagrożeń, zaangażowała w opiekę nad nami całą swoją rodzinę. Nawet na minutę nie zostajemy same. To przemiłe, ta troska, jednak dość szybko budzą się w nas wyrzuty sumienia. Nie chcemy nadużywać gościnności. W Meksyku zostajemy tylko 5 dni. Albo aż 5 dni - w sumie to trudne do życia miasto. Tłum, hałas, spaliny i ciągnące się w nieskończoność, w czasie i przestrzeni, uliczne korki. Chociaż, do wszystkiego chyba da się przywyknąć. Po kilku dniach właściwie przestaje mi to przeszkadzać. Może dlatego, że złapałam katar i kiepsko słyszę. Czuję też niewiele...

W Meksyku zwiedzamy Muzeum Fridy Kahlo (oczywiste było, że od niego będę chciała zacząć), Muzeum Antropologiczne, Pałac Narodowy i Katedrę. Na początek wystarczy. Jedziemy jeszcze do Teotihuacan, gdzie razem z bratem Jessi wdrapujemy się na Piramidę Słońca i Piramidę Księżyca oraz odbywamy krótki spacer Aleją Umarłych. Potem z Jessi i jej tatą odkrywamy meksykańską kuchnię. Potrawy podzieliłabym tu na pikantne, bardzo pikantne i diablo pikantne. W jednej z restauracji po raz pierwszy słuchamy śpiewu mariachi. Czuję, że bajka się dzieje...

W sobotę idziemy z Jessi i jej przyjaciółmi na naszą pierwszą latynoską imprezę. Idzie też z nami Lorena, nasza druga meksykańska hermanita. Lorena mieszka i pracuje w Queretaro, do stolicy przyjechała, żeby się z nami zobaczyć. Nic się nie zmieniła, choć od naszego ostatniego spotkania minęły już 3 lata! Idziemy do klubu, który nazywa się Mama Rumba. Piję tequilę (Lorena mówi, że to dobre na katar), Gumiś jakiegoś kubańskiego drinka. Siedzimy na piętrze, tuż przy barierce. Mamy stąd dobry widok na dolny parkiet, gdzie rozbawione pary bujają się w rytm latynoskiej muzyki. Patrzymy z lekką zazdrością. Też byśmy poskakały, a znajomi Jessi, z którymi przyszłyśmy do klubu, nie bardzo rwą się do tańca. Kołyszemy się więc lekko, nie wstając z krzeseł i przyglądamy się ludziom, którzy tańczą na dole. Uwagę przykuwa dwójka Japończyków. On rzuca się na wszystkie strony, jakby go gryzły jakieś insekty. Dziewczynie, z którą przez chwilę tańczył, chyba złamał palec. Ma facet energię. Japonka za to ćwiczy taniec w bezruchu, jedynie z lekkim drganiem stóp. Są przezabawni. Ale tańczą... A my...?

Nie wiadomo skąd pojawia się przy nas grupka latynoskich młokosów. Pierwsza idzie tańczyć Lorena. Za nią Gumiś. Ja ciągle sączę tequile. W końcu też ruszam w tany. Bawię się przednio. Chłopcy tańczą naprawdę dobrze, czuć, że znają się na rzeczy. Z nimi nawet ja nie potykam się o własne nogi… Jeśli chodzi o muzykę, to zdecydowanie rządzi tu reggaeton - Daddy Yankee, Wisin y Yandel, a królem jest Don Omar. Pasame la botella (podaj butelkę), Gasolina (benzyna, z podtekstem oczywiście) też może być. Teraz Rompe, rompe... A w końcu Lo que paso, paso (co było, to było), bo niestety, każda impreza kiedyś się kończy. Kiedy Jessi mówi, że się zbieramy, następuje szybka wymiana adresów e-mail, buziaki, i już nas nie ma…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
zwiedziła 3% świata (6 państw)
Zasoby: 33 wpisy33 1 komentarz1 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
11.10.2005 - 16.03.2006